
Na szczęście „Avengers: Wojna bez granic” to kino rozrywkowe na wysokim poziomie, a w kategorii adaptacji komiksowych spokojnie mogące walczyć o pierwsze lub drugie miejsce na podium. Przepraszam bracia Russo, że w Was zwątpiłem. Mea Culpa.
Bez żadnej długiej ekspozycji, kinomani zostają od razu wrzuceni w wir wydarzeń. I to wydarzeń – jak na to uniwersum – bardzo dramatycznych. Oto potężny, fioletowy Thanos zszedł wreszcie ze swojego kosmicznego tronu. Chce zdobyć wszystkie Kamienie Nieskończoności, a w dalszej kolejności zniszczyć połowę Wszechświata – chociaż on woli to nazywać przywróceniem równowagi. By zapewnić życie w dobrobycie każdej cywilizacji, należy najpierw dokonać czystki wśród jej przedstawicieli. Thanos czuje się bardziej mesjaszem, bogiem walczącym o galaktyczny ład niż bezlitosnym mordercą. Jednak Avengersi i Strażnicy Galaktyki widzą to zgoła inaczej. Czas więc ruszyć do boju. Czas powstrzymać tytana. Raz na zawsze!
Anthony i Joe Russo już wcześniej w „Kapitanie Ameryce: Zimowym żołnierzu” i „Wojnie bohaterów” pokazali, co zrobić, by film Marvel Studios górował nad konkurencyjnymi produkcjami DC Comics. Pod płaszczykiem widowiskowej akcji przemycali sporo intryg, politycznych gierek, nie unikali tematu ostracyzmu itp. W najnowszym obrazie co prawda nie ma już podobnego drugiego dna i głębi, lecz i tak panowie z pomocą dwójki ponownie współpracujących z nimi scenarzystów (przyp. Christopher Markus i Stephen McFeely) idą o krok dalej – na przykład w ukazaniu filmowej rozwałki i chemii między postaciami. Choć warto zaznaczyć, że miejsce na refleksję i przesłanie też się znalazło.
Zapomnijcie o chwili wytchnienia, zapnijcie pasy i złapcie się fotela. „Avengers: Wojna bez granic” to rollercoaster. Akcja pędzi na złamanie karku – poważny ton miesza z humorem, a finałowe sceny wzruszą i przyśpieszą bicie serca każdego komiksowego geeka. Wszystko jest na swoim miejscu. Film sprawdza się w każdym polu. Działa jako efektowne kino akcji i atrakcji. Nie widać, że CGI razi sztucznością, jak w przypadku konkurencyjnej „Ligi Sprawiedliwości”. Działa też jako poważna opowieść o poświęceniu. Uwaga! Przygotujcie się na to, że tu herosi nie będą nieśmiertelni i niektórzy zginą na serio. Wszak stawka jest bardzo wysoka.
Tylko… te komediowe przerywniki. Są napisane i zagrane dobrze. Rozładowują napompowany balon epickości, lecz ma się wrażenie, że jest ich po prostu za dużo. I kilka razy pojawiają się w co najmniej nietrafionych momentach (zrobienie z Bruce’a Bannera ciągle błaznującego comic reliefa, nie przypadło mi do gustu). Lecz w scenach, kiedy tworzą się drużyny bohaterów i zaczynają przekomarzania lub udowadnianie, kto ma bardziej rozbuchane ego, muszę przyznać, że sprawdzają się znakomicie. Szczególnie w relacji Doctora Strange’a – Tony’eg Starka – Petera Parkera, czy Thora i Strażników Galaktyki. Zresztą aktorsko zarówno Benedict Cumberbatch, Robert Downey Jr, Tom Holland, jak i Chris Hemsworth powtórnie odnaleźli się w komiksowym anturażu, pokazując, że są stworzeni to swoich ról. Szczególnie Hemsworth, który jako Thor ma tu do odegrania bardzo dramatyczne i widowiskowe sceny. Z kolei z oryginalnego teamu Strażników Galaktyki na pierwszy plan wychodzi tym razem Gamora (sorry Star Lordzie, nie śmieszkuj tyle). Wcielająca się w tę zieloną kosmitkę Zoe Saldana daje popis talentu, kiedy wchodzi w interakcję z przybranym ojcem – Thanosem.
À propos Thanosa. Właściwie to on wychodzi na największego gwiazdora filmu. I nie chodzi o jego gabaryty i siłę. To najciekawszy antagonista, jakiego podarował nam Marvel. Świetnie wykreowany komputerowo i jeszcze lepiej sportretowany. Widać, że mimo tony nałożonego CGI, to postać z krwi i kości. Nie wydaje mi się, aby ktoś inny niż Josh Brolin (którego zobaczymy też w drugiej części „Deadpoola”) zagrał tego łotra lepiej. Dzięki Brolinowi jest kimś więcej. Istotą, którą targają wewnętrzne wątpliwości. Postacią, która jednocześnie budzi lęk i fascynację. Nie można oderwać od niej wzroku, więc ocena filmu musi iść oczko w górę. I nie przeszkodzą w tym słabiej rozpisane wątki Kapitana Ameryki i Czarnej Wdowy, brak dwóch utalentowanych „facetów w lateksowym wdzianku” z wcześniejszej „Wojny Bohaterów” czy pewnej sceny ze zwiastuna.
„Avengers: Wojna bez granic” to wielki worek z prezentami. Zaglądasz do środka, wysypujesz zwartość, a tam same smakołyki: sporo emocji; porządnie nakręcone, pozbawione chaosu sceny walki (najazdy kamery, efekty, ciężar uderzenia – wow!), nieprzeciętne aktorstwo, dobry humor, a nawet przekonujący motyw miłości między Visionem i Wandą. I wisienka na marvelowskim torcie, czyli Thanos. To film, który bawi bardziej niż „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”, a już na pewno bije na głowę „hitowe” adaptacje od DC Comics. Jeśli finałowa potyczka w Wakandzie dostarcza niemal takich przeżyć jak bitwa o Helmowy Jar w „Dwóch Wieżach” to wiedz, że nie ma powodów do marudzenia. I opowiada Wam to wszystko człowiek, który nigdy zakochany w Marvelu nie był. Uwierzcie mu i marsz do kin lub przynajmniej przed wielocalowy ekran telewizora, gdy produkcja ukaże się na cyfrowych nośnikach.
Ocena: 8/10
źródło: YouTube.com (Standardowa licencja)
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą Altao.pl. Kup licencję
Galeria zdjęć - "Avengers: Wojna bez granic" – Na kolana przed potężnym Thanosem!
MarvelFan
2671 dni temu
Film świetny. Spełnił moje oczekiwania. Aczkolwiek ci, którzy nie są zaznajomieni z uniwersum i nie są fanami mogą poczuć się nieco zagubieni w fabule i postaciach. Warto też dodać, że dobra była muzyka, szczególnie motyw Thanosa od Alana Silvestriego.
Dodaj opinię do tego komentarza