2 354
2 558 min.
Recenzje filmów
aragorn136 (23237 pkt)
1921 dni temu
2019-08-20 11:42:23
„Pewnego razu w… Hollywood” to najbardziej osobiste i humanistyczne dzieło Tarantino. Nieśpieszne, z długimi ujęciami, nieco usypiające, ale w ten pozytywny sposób. Trwa ponad 2,5 godziny, co dla niecierpliwego, szukającego wrażeń i rozrywki, kinofila może być sporym wyzwaniem. I jeśli w pierwszych minutach, wchodząc na ten statek, widz popłynie na nim przez spokojne wody, to będzie dobrze; jednak ktoś nieprzyzwyczajony do długiego metrażu lub ten, co spodziewa się Tarantinowskiej rozwałki, może szybko wypaść za burtę, dostając wcześniej choroby morskiej. Ja popłynąłem i było mi bardzo przyjemnie. Nie za wiele dzieje się w tej mającej epizodyczną strukturę i dwa przeplatające się wątki fabule. Jednak wykreowany klimat, scenografia i fantastyczne zdjęcia zdobywcy 3 Oscarów, Roberta Richardsona sprawiły, że zapragnąłem pobyć z głównymi bohaterami znacznie dłużej: jeździć z nimi wysłużonym Cadillaciem, słuchać „California Dreamin’” oraz zamieszkać przy Cielo Drive, by pomóc w naprawie anteny, a przy okazji podziwiać wdzięki pięknej Sharon Tate.
Kadr z filmu "Pewnego razu w... Hollywood" (źródło: materiały prasowe)
A propos fikcyjnych bohaterów filmu. Są nimi Rick Dalton i Cliff Booth. Ten pierwszy to dawny gwiazdor m.in. westernowych seriali, a obecnie wypalony, szukający swojego miejsca aktor. Drugi to jego kumpel, kierowca i dubler. Jak na kaskadera przystało, to twardziel, który mimo chlania piwska, nadal ma umięśnione, pokiereszowane ciało i otwarty umysł. Cechuje go stoicki spokój, ale i dość niejednoznaczna moralność – nie przepadają za nim w branży ze względu na szerzące się plotki o pewnej zbrodni sprzed lat. Ale czy to, że nosi ciemne okulary, oznacza od razu, że skrywa swoje prawdziwe Ja? Z kolei Rick to facet niby utalentowany, lecz chyba nie do końca świadomy swoich możliwości. Obawia się, że jego gwiazda przygasa, często się rozkleja. Chce się poddać. Ale od czego ma kompana. Cliff potrafi go zmotywować… Zarówno Leonardo DiCaprio, jaki i Brad Pitt są w tych rolach niebywale przekonujący. Nie oszukujmy się, aktor, który wciela się w aktora – to niełatwe zadanie. Czapki z głów przed Leo! Ale to jednak Pitt robi większe wrażenie (czyt. daje się bardziej lubić). Może i są to postaci archetypiczne, jakoś mało pogłębione, ale to i tak nie zmienia faktu, że się im na swój sposób kibicuje.
Kadr z filmu "Pewnego razu w... Hollywood" (źródło: materiały prasowe)
No ale ważne są także osoby naprawdę żyjące w Los Angeles roku 1969. A więc wspomniana Sharon Tate i jej mąż Roman Polański. Ich, a raczej jej wątek budził przed premierą filmu chyba największe zainteresowanie. Nic dziwnego. Od samego początku było wiadomo, że Polański jest dla Quentina jednym z najlepszych reżyserów w historii kina. A historia makabrycznej zbrodni dokonanej przez bandę Charlesa Mansona na ciężarnej Tate i jej przyjaciołach nadal mrozi krew w żyłach. Wszystkich intrygowało, jak Tarantino podejdzie do tego tematu, jak połączy losy Daltona z tamtymi wydarzeniami z sąsiedniej posiadłości? A nas – Polaków, dodatkowo ciekawiło, jak pod jego opieką wypadnie Rafał Zawierucha? Na pierwsze pytania nie odpowiem, by nie psuć seansu. A na drugie odpowiedź może być tylko jedna. Rafał do zagrania nie ma wiele, ale gdy już się pojawia, to nie ma w tym ani grama fałszu. Czy to ubiorem, czy wyglądem i mimiką twarzy bardzo przypomina młodego Polańskiego. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby ktoś obsadził go w filmowej biografii twórcy „Chinatown”. Margot Robbie to też idealny wybór castingowy. Ale i ona nie ma do powiedzenia zbyt dużo. Głównie gra ciałem, i też wypada naturalnie. Jako symbol schyłku złotej ery Fabryki Snów ma w sobie coś z dziecięcego entuzjazmu, osoby kochającej wszystko wokół, chodzącej do kina na filmy, w których wystąpiła. Na dalszym planie, w swoich epizodach świecą tuzy m.in. Al Pacino (pierwszy raz u Quentina) czy Kurt Russel oraz mniej znani aktorzy, jak choćby nieodżałowany, zmarły stanowczo za szybko Luke Perry czy Mike Moh jako egoistyczny Bruce Lee (chyba budząca najwięcej kontrowersji, szczególnie wśród znajomych i rodziny, postać). Jednak moim faworytem pozostaje małoletnia Julia Butters. Jej dialog z Rickiem Daltonem to perełka!
„Pewnego razu w… Hollywood” widnieje jako dramat kryminalny. Ale nawet i ten film w dorobku Tarantino nie da się tak prosto zaszufladkować. To bardziej satyra i melancholijne spojrzenie na epokę i jej bohaterów, którzy bezpowrotnie minęli. Nie wszystko tu się ze sobą mocno klei, a reżyserska iskra, która rozsadzała ekran w „Bękartach wojny” i „Pulp Fiction”, tu trochę przygasa, lecz to nie przeszkadza w ostatecznym odbiorze. Bo każde wypowiedziane zdanie ma sens, a gdy w ruch idzie miotacz ognia, to można się oparzyć! Są tu takie trzymające w napięciu sceny, że siedzi się na rogu fotela – na pewno przejdą do historii kina i będą nieraz wspominane (vide: spacer po pewnym rancho).
Kadr z filmu "Pewnego razu w... Hollywood" (źródło: materiały prasowe)
To nie tyle wehikuł czasu, co nieco pognieciona w rogach, pocztówka wysłana przez człowieka, który z jednej strony tęskni za kinem tamtych lat, dzieciństwem i dawnym, pełnym kolorów i fantazji Los Angeles; a z drugiej stara się nam powiedzieć, że piękno szło wtedy pod rękę z mrokiem. Że Fabryka Snów jednych uszczęśliwiała, innych staczała na dno. Miasto Aniołów nie zamieszkiwali aniołowie bez grzechu. A uśmiechnięty hipis to tak naprawdę wkurzony hipis (nie bez znaczenia jest tu wspomniana wojna w Wietnamie i jej ofiary). Twórca „Django” daje się tym razem poznać, jako reżyser wrażliwy, ale nadal bardzo świadomy, tego co chce przekazać. I co ciekawe – mimo twardego stąpania po ziemi (czyt. kręcenia filmu, jak Bóg przykazał), to nadal jego uniwersum. Każdy fan w pewnym momencie poczuje ten styl bogaty w czarny humor, meta-komentarz i nawiązania do innych produkcji, czy – co szczególnie spodoba się miłośnikom Hollywoodu lat 60. – ciekawe smaczki w formie plakatów filmowych. Bo Quentin jest panem na włościach, który igra z oczekiwaniami niedzielnego widza. Zaciera więc granicę między prawdą a fikcją, aby w finale dać ujście swojej wizji. Cel osiąga. Interpretacja należy do innych.
Ocena: 8/10
źródło: YouTube.com (Standardowa licencja)
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą Altao.pl. Kup licencję
Mogą Cię zainteresować odpowiedzi na te pytania lub zagadnienia:
Galeria zdjęć - "Pewnego razu w… Hollywood" – Nostalgiczna pocztówka z "Miasta Aniołów"
Więcej artykułów od autora aragorn136
Polecamy podobne artykuły
Teraz czytane artykuły
Nowości
Artykuły z tej samej kategorii
Pliki cookie pomagają nam technicznie prowadzić portal Altao.pl. Korzystając z portalu, zgadzasz się na użycie plików cookie. Pliki cookie są wykorzystywane tylko do działań techniczno-administracyjnych i nie przekazują danych osobowych oraz informacji z tej strony osobom trzecim. Wszystkie artykuły wraz ze zdjęciami i materiałami dostępnymi na portalu są własnością użytkowników. Administrator i właściciel portalu nie ponosi odpowiedzialności za tresci prezentowane przez autorów artykułów. Dodając artykuł, zgadzasz się z regulaminem portalu oraz ponosisz odpowiedzialność za wszystkie materiały umieszczone przez Ciebie na stronie altao.pl. Szczegóły dostępne w regulaminie portalu.
© 2024 altao.pl. Wszystkie prawa zastrzeżone.
0.530