
Czy owe purpurowe mgły są zasłoną, poza którą jest mroczna nicość? A może jakimś rodzajem magicznej kopuły, która powstrzymuje przed atakiem starożytnych istot lub nie pozwala skazić reszty świata zgnilizną moralną (co jest bardziej prawdopodobne)? Te pytania kotłowały się w mojej głowie. W waszej też będą.
Na 450 stronach o jednoznaczną odpowiedź jednakże trudno, gdyż autora bardziej interesują dworskie spiski, rodowe wojny i polityczne gierki. A zatem miłośnicy „Gry o Tron” mogą poczuć się jak w domu. Trafią przecież do miejsca wypaczonego, obojętnego na modlitwy. Gdzie na każdym kroku powinny być tabliczki z wygrawerowanym w drewnie zdaniem (wziętej z książki Jakuba Borowskiego – współtwórcy „Mitologii Słowiańskiej”): „Niech dla każdego człeka będzie przestrogą, że krzywda zawsze ślad na duszy zostawia i zrodzić może niepojęte strachy”. „Wronie z Madenfal” mimo braku magicznych zaklęć blisko też do wiedźmińskiej sagi – nie tyle przez cytat z Sapkowskiego przed jednym z rozdziałów (zresztą niemal wszystkie nieprzypadkowo rozpoczynają się słowami jakiegoś znanego pisarza, filozofa i konkretnej osobistości), a dzięki ogólnej atmosferze i społecznym podziałom.
W prologu dowiadujemy się, że z kontynentu nie ma ucieczki, że minęły setki lat, a wciąż otaczają go tajemnicze obłoki. Poznajemy historię o strażniku wieży i jego synu leczącym zwierzęta. Ranna wrona o posklejanych krwią skrzydłach, która nagle spadła pod ich stopami była niczym zły omen. Żadna bowiem wcześniej nie powróciła spoza Gjaladenu. A ta owszem. „Na jednym ze szponów nosiła znamię – wyrytą runę, wypaloną w starym języku. Wysłano ją, tak jak inne. Tam, gdzie świat się kończył, a noc miała własne imię”. Przemówiła! Co takiego, nie zdradzę. Wyjawię za to, iż na kolejnych stronicach będziesz drogi czytelniku towarzyszył różnym postaciom, z których większość nie przejmuje się jakimiś wronami, a dba o siebie i stara się naprawiać (z różnym skutkiem) własne problemy. Na przykład typowej księżniczce staremu lordowi przeznaczonej. Ale to nie wątek Mildred – dla przyjaciół i ojca Sarenką zwaną – przykuwa do powieści najbardziej, mimo że jej opiekun – milczący rycerz Nokram – to jeden z bohaterów, którego od razu polubicie. Przyciągają przygody Hjalkana – należącego do Burzowych Szponów specjalnego wojownika. Szkolonego od młodości. „Rozmawiającego z wszystkowidzącymi sowami”. Dosiadającego wielką, skrzydlatą bestię. Hjalkan woli podążać własnymi ścieżkami niż ciągle słuchać rozkazów przebiegłego króla Barisa z rodu Niebołomaczy (oczekującego nareszcie męskiego następcy tronu). Dorastał w gniewie, na kontynencie będącym niczym więzienie. Musi odkryć prawdę. Musi jako pierwszy zajrzeć za „kotarę”. A jako że ma przenikliwie spojrzenie i nieustępliwy charakter, podążać będzie wyznaczoną przez siebie ścieżką. Aż chciałoby się pobyć z nim (i jego „zwierzętami”) więcej, by wspólnie przekroczyć ścianę grozy, pójść tam, skąd przybyła ta jedna wrona.
A jednak Przemek Osowski po równo czasu poświęca innym. Stąd też mnogość wydarzeń. Jest np. buntownik, którego król każe ścigać i pojmać (żywego czy martwego, to już przemilczę). Jest najemnik, który ledwo uchodzi z życiem z masakry. A dodajmy jeszcze świtę królewską, lordów z pomniejszych ziem, więźniów (jeden spełni istotną rolę), a zaludnia się, aż ciężko się przecisnąć i rozepchać łokciami. I dobrze. Dzięki dużej liczbie nazw i nazwisk jest szansa na coraz to wyraźniej rozbudowaną sieć intryg. Niestety, wątki zamiast się zazębiać i płynnie łączyć z całością, wydają się pasować do osobnych opowiadań. Chwila czytelniczej nieuwagi, a można zapomnieć, co działo się dwa rozdziały temu. A tak uniwersalna i arcyciekawa kwestia jak nowa religia kontra wyznawcy starych bogów tli się gdzieś daleko jak dogasający płomień. Ale – jak usprawiedliwia się pisarz – niektóre rozdziały budował z „pękających pod palcami nierównych cegieł”. I zdarzało mu się spoglądać w głęboką przepaść, zalęknionym, sennym… Na rozwinięcie treści pora będzie zatem poczekać, skoro ma to być większa saga.
Ważne jednak, że Przemek ma lepsze pióro w kąśliwych dialogach i kreowaniu postaci niż chociażby doświadczony amerykański pisarz Brandon Sanderson, którego znacznie obszerniejsza „Droga Królów” była dla mnie labiryntem nie do przejścia nawet w miesiąc. Drogą stromą i męczącą. Tu chętniej podążam za bohaterami, ponieważ z myśli i nieskrępowanej wyobraźni Osowskiego powstała książka niezwykła. „Wyłaniająca się powoli z ciszy, niepokoju, pytań zadawanych szeptem”. W której czuć szarość unikalnego, mimo pewnych inspiracji, świata. Jego brud, krew (opisy walk, potyczek, bitew są zaskakująco brutalne – aż „słychać” szczęk żelaza i dziką furię). Oblepiające gorące i gęste powietrze. Pot na plecach. Odór. Szaleństwo. Naprawdę trzeba być ostrożnym przy omijaniu pułapek w ciasnych korytarzach oraz na krętych drogach. Bo potwory tutaj to ludzie, a nie coś strasznego, co być może czyha w mgłach. Szkoda tylko, że fabularnie ta realistyczna „Wrona z Madenfal” zamienia się momentami w pisklę, a nie ptaszysko, które wydziobie oko. Lecz, kiedy pojawią się „ukryte ostrza pod płaszczami uprzejmości” i to, co rodzi się w cieniu… O Panie! Wtedy nie wiem, czy odważnie czytać dalej, czy uciekać do bezpiecznego kąta.
Ocena: mocarne 7/10 (większa będzie dla drugiego tomu, jeśli Wrona silniej zatrzepocze skrzydłami)
Książkę możecie zamówić na oficjalnej stronie autora:
albo na jego profilu na FB:
https://www.facebook.com/profile.php?id=100008200963112
oraz IG:
https://www.instagram.com/wronazmadenfal/
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą Altao.pl. Kup licencję