Nie ma informacji, jaki mamy dokładnie rok. Świat przedstawiony jest ledwo zarysowany – dopiero na następnych stronach. Ogólniki na jego temat odkrywamy z kilku, zawsze naturalnych dialogów, a nie bezpośrednich, szerokich opisów. Ale tyle wystarczy, by skupić się na emocjach i towarzyszyć uczestnikom w tytułowym „Wielkim Marszu”. Po drodze razem z nimi czytelnik obserwuje opustoszałe miejsca, zardzewiałe auta, rozsypujące się domy. Taka wizja dystopijnej przyszłości narodziła się w głowie młodego pisarza, choć wydaje się, że to bardziej alternatywna i ponura rzeczywistość, z odniesieniem do wojny w Wietnamie czy kryzysu gospodarczego, jaki dotykał Amerykę na przestrzeni lat. A mowa oczywiście o czasach, w których zaczynał Stephen King i tych wcześniejszych.

Okładka (źródło: www.proszynski.pl/)
Nie przedłużając. Startujemy. I to już w pierwszym rozdziale. Razem ze setką nastoletnich chłopaków, którzy jako ochotnicy, ale też w ramach losowania, zostali wybrani do jakże ekstremalnego konkursu. Zwycięzca może być tylko jeden. Nagroda jest duża (prawdopodobnie pieniężna, choć nie jest ona ujawniona w początkowych rozdziałach). Ale czy warto o nią walczyć, kiedy w trakcie 500-kilometrowego marszu w równym tempie (zasada nr 1 – nie zwalniaj do mniej niż 5 km/h), „wszyscy są zajęci umieraniem”? To jedno z pytań, które zadawałem sobie, trzymając w ręku książkę wydaną przez Prószyński i S-ka. Z czasem pytań kłębi się w głowie więcej. No bo jak oni dają radę pokonywać tak długie odcinki drogi bez snu (w filmu było ich 50, i czuło się, że „szło im to jeszcze łatwiej”). To wbrew logice i fizyce. A jednak idą… Wśród nich główny bohater – Raymond Garraty, reprezentant stanu Maine. Jego można poznać najlepiej, dzięki skrawkom z przeszłości. Wiemy, że ma wspaniałą dziewczynę i kochającą matkę, które nie były zadowolone z jego decyzji uczestnictwa w tym morderczym wydarzeniu, transmitowanym przez telewizję. Oglądanym przez miliony Amerykanów, którzy stawiają grubą kasę na tego, kto według nich wygra (czego niestety zabrakło w za krótkiej adaptacji, łącznie z tłumami, kibicujących gapiów, trzymających transparenty i dziennikarzami podbiegającymi z mikrofonem do wybrańców). Wraz z kolejnymi kilometrami zostanie ujawnione, co nim kierowało. Garraty zaprzyjaźnia się z Peterem McVriesem (w filmie czarnoskórym chłopakiem). To właśnie ich relacja, podobnie jak w filmie, stanowi clou tego programu. Choć bardziej pasuje tu określenie reality show, które pojawiło się nieprzypadkowo w napisanym później „Uciekinierze”.
King… wróć, Bachman (!), potrafi zaintrygować, zaprosić, a raczej siłą wciągnąć czytelników w ten krwawy, doroczny marsz. Jako jeszcze debiutant „idzie na całość”. Odważnie, bez pośpiechu (mimo że książka ma raptem 260 stron) i szczegółowo obrazuje niektóre śmierci. Chłopaki padają jak muchy od zmęczenia, drgawek, pokrwawionych stóp, dobijani strzałem lub serią z karabinu. Podążają bowiem za nimi opancerzone pojazdy i uzbrojeni po zęby żołnierze, którzy obserwują, czy któryś z zawodników nie złamał obowiązujących reguł. Pierwsze upomnienie – nie ma się co martwić. Drugie – o jasna cholera. Trzecie – żegnamy, czerwona kartka, jesteś „zdyskwalifikowany”. Nie mam innego wyjścia. Trzymam mocno kciuki za Garraty’ego. I jednocześnie wkurzam się na „paskudnie zachowującego się” Barkovitcha, choć największym czarnym charakterem jest Major, czyli doświadczony wojak „bez nazwiska” (co potęguje złowieszczą aurę), odpowiedzialny za organizację tego pochodu (Mark Hamill w filmowej adaptacji przemawiał mrukliwym głosem, ale nie pasował do opisu książkowego Majora). Wrogiem zawodników są też zmieniające się warunki atmosferyczne i położenie terenu. A mimo to kroczą przed siebie. Groza powszednieje, gdy przyglądają się apatycznie otaczającej rzeczywistości, gdy śmierć staje się płytka, a trzymanie się życia to hobby…

Zdjęcie ilustracyjne (kadr z filmu „Wielki Marsz”); Zdjęcie książki (autor: PJ)
Czytam i leci mi pot po plecach. Nogi robią się jak z waty. Krew spływa z nosa. Boje się, aby nie zginąć upaprany własnym gównem. Richard Bachman działa na wyobraźnię, przypominając na każdym kroku, że to nie konkurs piękności. Tu nie ma miejsca na sportową rywalizacją ani zasady fair play. Stawka jest możliwie najwyższa. Bolało? „Oczywiście, bolało. Bolało w najgorszy, szarpiący sposób, kiedy już wiadomo, że zaraz cię nie będzie, a wszechświat będzie toczył się i tak, niewzruszony”. Jest tylko pewien problem. Zamiast w pełni zaangażować się w tę opowieść o maszerujących setki mil nastolatkach, z których 99% skończy na ziemi/szosie, będąc rozerwanym przez pociski, momentami zasypiam, budząc się w trakcie wyjawiania tajemnicy i fabularnego twistu. Zamiast martwić się o nich, są mi obojętni. Może dlatego, że wspomniana groza staje się taka zwyczajna… A może z powodu jednostajnego tempa opowieści we wszystkich rozdziałach (rozpoczynających się specjalnie od cytatu wypowiedzianego przez znaną i nieznaną postać, przez istotną i mniej istotną osobę).
Lecz szybko zaczynam rozumieć, że to przecież nie miał być typowy thriller ubrany w dystopijne szaty czy nawet historia o braterstwie, gdzie należy punktować bzdury, tj. nierealną wydolność nawet tak młodych organizmów. To wielka, mroczna alegoria oraz krytyka totalitarnego państwa i wojskowej dyktatury, a także – co nie takie zaskakujące – kapitalizmu i myślenia, że „My Amerykanie jesteśmy najlepsi i zawsze zwyciężymy!”. To coś, co pełza pod skórą niczym obślizgły robal. Sam marsz odbywa się też, aby… zmotywować ludzi do pracy, ku pokrzepieniu ich serc (whaaat?!). Choć ma się wrażenie, że głównie ku uciesze gawiedzi, żądnej krwi, obstawiającej ludzką śmierć jak konia w wyścigach albo mecz u bukmachera.
Tu sporo rozgrywa się w umyśle bohatera zbiorowego i głównego. Szukającego nadziei w beznadziei. Wiedzącego, że zacieśniane relacje „muszkieterów” są tylko na chwilę. Nie ma szans na zżycie się z nowo poznanym przyjacielem na długie lata. Na wspólny odpoczynek. Tutaj warto zacytować te padające w książce zdania: „Wspomnienia są jak linia na piasku. Im dalej idziesz, tym jest wątlejsza i mniej widzialna. Aż wreszcie nie ma niczego, jedynie gładki piach i czarna dziura nicości, z której wyszedłeś”.
„Wielki Marsz” w formie książkowej ma ciekawszy i prawdziwszy, choć może nie tak satysfakcjonujący, finał. Otwarty. Zmuszający do refleksji i dopowiedzeń. Ma również silniej pogłębioną i skonstruowaną psychologię postaci. Osób nie do końca dojrzałych i w stu procentach ukształtowanych, trwających tu i teraz. Zaślepionych wygraną i zdaje się „pozornym patriotyzmem”, ale przez to skazujących innych na pewną śmierć.
Ocena: 7,5/10
Okładka (źródło: https://www.proszynski.pl/)
Zdjęcie książki (autor: PJ)
Zdjęcie ilustracyjne (kadr z filmu „Wielki Marsz”)
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą Altao.pl. Kup licencję



