3 269
3 683 min.
Recenzje filmów
aragorn136 (23237 pkt)
2221 dni temu
2018-10-23 13:41:57
Najnowszy film Damiena Chazelle’a opowiada nie tyle o tym wyjątkowym wydarzeniu, co o postaci Armstronga – jego życiu, prześladujących demonach i determinacji w osiąganiu wymarzonego celu. I – co pewne wielu zaskoczy – nie jest to typowy hollywoodzki blockbuster, czy amerykańska laurka podlana patetycznym sosem. To nie „Apollo 13” Howarda. „Pierwszy człowiek” to przede wszystkim skromny, wręcz surowy dramat rodzinny, który tylko w kilku momentach przeistacza się w kosmiczny thriller. Dla reżysera zdecydowanie ważniejsza jest skala mikro. Wraz ze scenarzystą Joshem Singerem (zdobywcą Oscara za „Spotlight”) schodzi na ziemię i zdejmuje Armstronga z cokołu, przedstawiając go jako bohatera, nad którym zamiast flagi, powiewa smutek i chęć pełnego oddania się pracy – być może to jedyny sposób, aby spróbować pogodzić się z bólem po utracie małej córeczki.
Nie lubię Chazelle’a. Chłopak jest o dwa late młodszy ode mnie, a już ma na swoim koncie Oscara i Złoty Glob. A tak serio, to bardzo go podziwiam. Za talent, za to, jak współpracuje z aktorami, jak buduje napięcie i maluje emocje na twarzach kinomanów. Świetnym tego przykładem są jego dwa poprzednie, niemalże wybitne dzieła. Zarówno „Whiplash”, jak i „La La Land” były skrojone pod nagrody. I – co nie dziwi – zauroczyły krytyków oraz widzów (w tym moją skromną osobę). „Pierwszy człowiek” to pierwszy nie w pełni autorski film Damiena. Singer napisał scenariusz na podstawie książki Jamesa R. Hansena o tym samym tytule, a młody Chazelle wziął na swoje barki wiarygodne przedstawienie całości na dużym ekranie. I reżysersko ponownie zwyciężył. Ten trzeci obraz w jego dorobku nie opiera się w dużej mierze na muzyce – to prawda. Ale i tak jest połączony z tamtymi subiektywną perspektywą bohatera i dążeniem do spełnienia marzeń sporym kosztem.
Długi metraż nie jest wadą. Mimo że czasami dopowiada za wiele, to nie odczuwa się wrażenia, że ma zbędne sceny. Początek to taka cisza przed burzą. Ciemny ekran, chwila niepewności. Nie wiadomo co się wydarzy… Aż nagle z pustki wyłania się dźwięk, jest coraz głośniej, coraz bardziej niebezpiecznie. Film zaczyna się od prawdziwego trzęsienia ziemi. To Neil Armstrong testuje samolot najnowszej generacji. A później znów jest „cisza”. Dom. Rodzina. Pogrzeb. Awans w pracy. Testy. Przez okres kilku lat reżyser pokazuje nam te najważniejsze wycinki z życia bohatera. Widzowie oczekujący kina akcji parę razy spojrzą na zegarek, niecierpliwie oczekując (widowiskowego?) finału. A ci, którzy chcieli dobrze zagranego i co najmniej poprawnego, kameralnego dramatu obyczajowego będą z kolei usatysfakcjonowani.
Portretowany przez Ryana Goslinga Neil Armstrong to ostoja spokoju. Na pierwszy rzut oka wygląda na twardego kowboja, lecz w rzeczywistości jest skonfliktowanym wewnętrznie mężczyzną, ojcem i mężem. Człowiekiem, który nie lubi bezpośrednio okazywać emocji. Niełatwo z nim współżyć. O czym wie jego żona Janet. Kobieta dwoi i się troi, aby stać na straży domowego ogniska. Wychowuje dzieci. Panuje nad stresem i ciągłym zamartwianiem się o Neila. Czy powróci z kolejnej misji? Czy synowie nadal będą mieć ojca? Bardzo wymowna jest scena pożegnania przy stole tuż przed lotem na Księżyc, którą Neil traktuje prawie jak kolejną konferencję prasową – to jeden z najbardziej wzruszających momentów w filmie, gdzie wybrzmiewa charakter głównej postaci. Kreująca Panią Armstrong Claire Foy (serial „The Crown”) równie przekonująco wypada w scenie zbesztania pracowników NASA lub, kiedy pociesza załamaną sąsiadkę. To rola godna nominacji do Oscara! Kariera Foy od teraz ruszy do przodu z kosmiczną prędkością. Na drugim planie uwagę zwraca m.in. Jason Clarke. Jako Ed White, także astronauta, próbuje – co jest trudne – wspomóc kumpla w wyjściu z żałoby, choćby zwykłą rozmową. Z kolei Neil nie daje po sobie poznać, że zazdrości Edowi w jego zawodowych sukcesach. W relacji obu panów nie brakuje chemii, a kiedy dojdzie do tragedii, tytułowy bohater jeszcze bardziej będzie zdeterminowany do stuprocentowego wykonania założonego planu. Kamera podąża za nim co krok. Jest blisko twarzy. Zagląda w oczy, ukazuje grymasy. Są takie chwile, gdy ta intymność postaci z widzem pozwala niemal na podróż w głąb duszy, przełamując bijący z ekranu chłód.
„Pierwszy człowiek” nie jest dramatyczną petardą. Nie powoduje, że niektórym co kilkanaście minut lecą łzy, a innych skręca od nadmiaru patosu. Nie jest też polityczną agitką. Zamiast rywalizacji między mocarstwami, przybliża tę między kolegami z pracy. To nie ten typ filmu, gdzie stawką jest ratowanie świata, a prezydenci zagrzewają do walki podniosłymi przemówieniami. To oryginalna produkcja skierowana bardziej do koneserów niż zjadaczy popcornu. Tak. Przedstawia pracowników NASA niczym dorosłych chłopców bawiących się zabawkami i ludzkim życiem. I mało czasu ekranowego przeznacza na rozbudowanie kilku postaci, chociażby Buzza Aldrina czy Michaela Collinsa – towarzyszy Armstronga w wyprawie na Księżyc. I nie. Nie przekona zwolenników teorii spiskowych, wierzących w sfingowanie misji Apollo 11. Ci nadal będą utwierdzeni w słuszności swoich poglądów.
Lecz reżyser, podobnie jak Armstrong, osiąga swój cel. Rozedrgana kamera z ręki zbliżona na detale, ziarnisty filtr i oświetlenie sprawiają, że obraz w wymiarze makro ma znamiona dokumentu i przypomina dzieła kręcone w latach 70. XX wieku. Największe wrażenie robi dźwięk. Kiedy widz wchodzi do „nowoczesnego” kokpitu statku wraz z astronautami i słyszy te wszystkie tarcia blachy o blachę, pikanie przyrządów i popękane śruby, faktycznie może się przestraszyć! A sceny w kosmosie? Jedna (dokowanie) wygląda niczym… taniec kochanków. A te kulminacyjne, realistyczne sekwencje, czyli lądowanie na księżycu przejdą do historii kina. To już zupełny „odlot”. Cechuje je kontrast. Z jednej strony wyciszone, z drugiej mocarne i widowiskowe. Raz będziecie siedzieć spokojnie bez żadnego ruchu, a za chwilę trzymać kurczowo fotela, aby z niego nie wypaść. Towarzysząca im kompozycja Justina Hurwitza („La La Land”) podobnie jak ta z „Odysei Kosmicznej 2001” wpasowuje się tu idealnie i nie wyobrażam sobie, aby mógł ją zastąpić jakiś inny utwór. Zresztą czapki z głów za cały soundtrack – uderzający zarówno w liryczne nuty, jak i potężniejsze tony (do przesłuchania w zaciszu domowym).
„Pierwszy człowiek” chwyta za serce, gdy kamera skierowana jest na Neila, stojącego samotnie na powierzchni Srebrnego Globu, a w tle widać naszą malutką planetę. Symbolika tej sceny i jej piękno uświadamiają, jak samotni jesteśmy w bezkresnym kosmosie i jak wiele musimy pokonać przeszkód, aby stać się spełnionym i wreszcie szczęśliwym człowiekiem.
Ocena: 8,5/10
źródło: YouTube.com (Standardowa licencja)
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą Altao.pl. Kup licencję
Mogą Cię zainteresować odpowiedzi na te pytania lub zagadnienia:
Galeria zdjęć - "Pierwszy człowiek" – Tu Baza Spokoju. "Orzeł" wylądował
Więcej artykułów od autora aragorn136
Polecamy podobne artykuły
Teraz czytane artykuły
Nowości
Artykuły z tej samej kategorii
Pliki cookie pomagają nam technicznie prowadzić portal Altao.pl. Korzystając z portalu, zgadzasz się na użycie plików cookie. Pliki cookie są wykorzystywane tylko do działań techniczno-administracyjnych i nie przekazują danych osobowych oraz informacji z tej strony osobom trzecim. Wszystkie artykuły wraz ze zdjęciami i materiałami dostępnymi na portalu są własnością użytkowników. Administrator i właściciel portalu nie ponosi odpowiedzialności za tresci prezentowane przez autorów artykułów. Dodając artykuł, zgadzasz się z regulaminem portalu oraz ponosisz odpowiedzialność za wszystkie materiały umieszczone przez Ciebie na stronie altao.pl. Szczegóły dostępne w regulaminie portalu.
© 2024 altao.pl. Wszystkie prawa zastrzeżone.
0.402