
Na początek, zanim zagłębicie się w tekst recenzji, trzeba wyraźnie zaznaczyć: film pt. „Hercules” (tu z kolei użyto oryginalną terminologię łacińską) jest ekranizacją komiksu i z mitem ma niewiele wspólnego. Co prawda ekspozycja wygląda zacnie (efekty specjalne bardzo udane), ale i tak konflikt z boginią Herą czy dwanaście prac są tylko lekko nakreślone, a elementów magicznych jak na lekarstwo. Trzon fabuły stanowi zaś podróż Herkulesa do Tracji i wspomożenie tamtejszego króla Kotysa (John Hurt) w walce z najeźdźcą. Tym samym, obraz swoim klimatem bardziej przypomina przygodowego „Króla Skorpiona” (dzięki tej postaci Dwayne zyskał sławę) niż np. „Starcie tytanów”. Ale spokojnie, najważniejsze, że tytułowy protagonista spełnia oczekiwania.
Brodaty Herkules w kreacji Johnsona rzeczywiście wypada nad wyraz przekonująco. Ma w sobie dzikość i tajemnicę, a z drugiej strony bije od niego blask niezmiernej empatii. Po skończonej morderczej potyczce zmywa z siebie krew wroga i staje się potulnym barankiem. Mimo prześladujących „demonów” przeszłości, w każdej chwili potrafi być przyjacielem i wzorem do naśladowania, który honor stawia ponad wszystko. To bodajże najlepsza rola Skały (polskie tłumaczenie przydomka Rock), bijąca na głowę uwielbianego niegdyś, serialowego Kevina Sorbo (dzisiaj synonim kiczu i metroseksualizmu) czy drewnianego Kellana Lutza (z tegorocznej, miernej jakości „Legendy Herkulesa”) znanego z sagi „Zmierzch”.
Ciekawy jest także drugi plan, a konkretniej piątka najemników z dowodzonej przez herosa drużyny. Bo wszak, jak głosi powiedzenie: „Nec Hercules contra plures”, więc kompani u boku mile widziani. Szczególnie przydatni i zapadający w pamięci (czyt. równie charyzmatyczni, co ich lider) są: wieszcz Amfiaros - Ian McShane (Czarnobrody z „Piratów z Karaibów: Na nieznanych wodach”) oraz dziesiątkująca przeciwników niczym Legolas, łuczniczka-amazonka Atalanta - Ingrid Bolsø Berdal („Czarnobyl. Reaktor strachu”). Damskie serca natomiast otworzą się przed urodziwym, młodym, gadatliwym naocznym świadkiem i biografem Herkulesa, Jolaosem, którego gra Reece Ritchie („Nostalgia anioła”), a mężczyźni będą się zachwycać seksapilem, debiutującej na dużym ekranie (przez czas krótki) dziewczyny piłkarza Ronaldo - Iriny Shayk.
Można, w trakcie śledzenia scen, wywnioskować, że współpraca reżysera Bretta Ratnera („Godziny szczytu”) z powyższymi odtwórcami układała się poprawnie. Nieco słabiej było z samą treścią. Ratner wykrzesał ze skryptu tyle, ile mógł. „Hercules” nie przypomina ani wielkiego widowiska, ani filmu w żadnej mierze ambitnego. To produkcja, w której nie brakuje humoru i sprawnej choreografii (mimo kategorii wiekowej PG-13 zgrabnie przemycono dość krwawe ujęcia), gdzie muzyczny main theme Fernando Velázqueza („Niemożliwe”) podkreśla moc tytułowego bohatera. Niestety, film jest za krótki - godzina i trzydzieści parę minut nie wystarczają, by wsiąknąć w ten starożytny świat. Jednak jako pełne testosteronu kino akcji w kostiumie epoki jest godną polecenia propozycją, jeśli nie do obejrzenia w kinach, to z kumplami przy piwku jak najbardziej.
Ocena: 6/10
źródło: YouTube.com (Standardowa licencja)
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą Altao.pl. Kup licencję