
Co więcej, wieczory spędza w małej restauracji, gdzie czyta m.in. „Starego człowieka i morze”. Nikomu nie ubliża, jest miły i uczynny. Aż niemożliwe, że taki jegomość nie skrywa w zakamarkach duszy żadnych tajemnic. Bo czy „normalny” niemłody już mężczyzna potrafiłby stawić czoła rosyjskiej mafii, w ramach zemsty za pobitą nastoletnią prostytutkę (znana z „Kick-Ass” Chloë Grace Moretz)? Oto Bob przeistacza się w Roberta…
Tak przedstawia się fabuła hollywoodzkiego filmu „Bez litości” (szkoda, że „spolszczono” tytuł, „Equalizer” lepiej pasowałby do charakteru i umiejętności kreowanego przez Denzela Washingtona bohatera). Reżyser Antoine Fuqua to nie drugi, współczesny, ani nawet dawny Luc Besson (twórca „Lucy”, producent serii „Transporter”, ojciec „Leona zawodowca”). Jako dość sprawny rzemieślnik pragnie realizować kino akcji z głębią i przesłaniem, ocierając się o dramat. Od szalonych pościgów, popisów kaskaderskich i humoru, ważniejszy dla niego gęsty klimat, mroczne zaułki i niejednoznaczny protagonista. Duet Fuqua – Washington raz pozytywnie zaskoczył widzów i krytyków kryminałem pt. „Dzień próby” (2001). Niestety, „Bez litości” to już nie ta sama klasa. Wina leży po stronie scenariusza Richarda Wenka, w którym aż roi się do braku logiki i monotonnych scen. Obraz trwa ponad dwie godziny i zamiast trzymać w bezustannym napięciu, nuży. Zgoda, Washington gra wiarygodnie, minimalistycznie, jednak nie przyciąga tak, jak niegdyś w nagrodzonej Oscarem roli w „Dniu próby”. Tam jako skorumpowany i nieprzewidywalny detektyw Alonzo „rozsadzał” ekran. Tu przede wszystkim udowadnia, podążając drogą Liama Neesona, że mimo wieku nadal jest w formie i „kopie tyłki” równie skutecznie, co Stallone czy Statham (jeśli nie kończynami, to przynajmniej sprytem, atakując z ukrycia).
Jest szansa, że „Bez litości” spodoba się miłośnikom filmów akcji „na poważnie”. Robert McCall, między polowaniem na gangsterów, wygłasza także górnolotne i jakże piękne kwestie, cytując chociażby Marka Twaina: „Dwa najważniejsze dni w życiu człowieka: pierwszy to dzień w którym się urodził, a drugi to ten, w którym zrozumiał po co”. Do poznanej w restauracji prostytutki Teri (a przy okazji do widzów) kieruje poza tym banalne słowa, że ta może zawsze zmienić swoje życie, jeśli tylko tego pragnie. Co więcej, udziela wskazówek latynoskiemu, korpulentnemu koledze z pracy, jak zdać egzamin na ochroniarza i nie być rasową ofermą. W skrócie: na kłopoty pan McCall.
Ktoś jeszcze powoduje, że produkcja nie zniknie z pamięci, że da się ją oglądać. Mowa o głównym przeciwniku naszego protagonisty, niejakim Teddym. Imię kojarzy się z milutkim pluszakiem, ale w tym przypadku pozory mylą. To Rosjanin, brutal, spec do brudnej roboty. Wcielający się w tę postać Marton Csokas (elf Celeborn z „Władcy pierścieni”) swoim jokerowym błyskiem w oku i socjopatycznym zacięciem, dzierży berło aktorskiej charyzmy.
Mimo wszystko, wielu (w tym niżej podpisany) i tak uzna ten film za co najwyżej średni, no może niezły i nic ponadto. Poprawny technicznie, lekko przerysowany, jednak za długi i mało ekscytujący, chyba, że kochacie Denzela Washingtona, przymkniecie oko na fabularne mielizny i zahipnotyzuje Was Mr. Samo Zło – Teddy, wówczas czas spędzony w kinie będzie bardziej udany. Zagadkowe, do której grupy należała dziewczyna, która wyszła z sali dziesięć minut przed końcem południowego seansu i zostawiła mnie samego. Śpieszyła się na autobus, czy została bez litości poszatkowana ekranową nudą?
Ocena: 5,5/10
źródło: YouTube.com (Standardowa licencja)
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą Altao.pl. Kup licencję