Te powyższe aspekty nie działałaby jednak tak bardzo, gdyby nie plejada uzdolnionych aktorów. Szyc i Różczka byli już wymienieni. Ale nie tylko oni grają w pełni wiarygodnie, oddając z wyczuciem to, co sobie założyli. Na drugim, a nawet trzecim planie jest bohater zbiorowy. Czy ktokolwiek z tej grupy nie podołał zadaniu, wypadając gorzej? Nie! Pomimo to w moim osobistym rankingu wyróżniłbym Joachima Lamżę w roli wiceministra Janusza Kowalik (symbolizującego ciemną stronę ówczesnej polityki), Piotra Roguckiego jako głównego marynarza Marka Celeja (tak, uwielbiam Piotra wokalistę, ale w filmach też potrafi!) oraz Justynę Wasilewską, czyli serialową Anetę Kaczkowską, żonę będącą w żałobie. Wasilewska, która dała już się poznać jako świetna młoda aktorka, m.in. w „Sercu miłości”, gdzie kreowała zakochaną artystkę/outsiderkę, tak i tutaj zbudowała wyrazistą bohaterkę. Kobietę, która usiądzie w kącie i nie będzie płakać. Jej konflikt z kapitanową (uważa, że Ułasiewicz zabił jej męża) jest słusznie w centrum uwagi aż do finałowego odcinka, kiedy to Kaczkowska szczerze wygłasza swoje myśli z mównicy w sądzie. Lecz największym zaskoczeniem tego miniserialu jest Konrad Eleryk. Człowiek, który wcześniej kojarzył się z filmowymi dresiarzami i niebezpiecznymi typami, tym razem zerwał ze stałym wizerunkiem. Jego Witold Skirmuntt – trzeci oficer pokładowy, jeden z ocalonych, to chłopak, który topi się ponownie… Już w scenach, kiedy budzi się w niemieckim szpitalu, dostrzegamy rozwaloną psychikę. To, co rozgrywa się w głowie Witolda nie jest jak wybuch bomby. To „cichy krzyk”, odgrywany przez Eleryka tak przekonująco, że… po prostu wręczcie mu jakąś nagrodę!

Kadr z miniserialu "Heweliusz" (materiały prasowe/Netflix, fot. Robert Pałka)

Kadr z miniserialu "Heweliusz" (materiały prasowe/Netflix, fot. Robert Pałka)
Wydaje się, że skoro tyle chwalę – inscenizacyjny, imponujący rozmach (najwyższy poziom audio-wizualny) plus odtwórców ról wielu protagonistów (i antagonistów, bo tak można określić niektórych), to ów najdroższy w historii serial jest arcydziełem, do oglądania tylko na wielkim ekranie. To drugie stwierdzenie jest właściwe – na telewizorze czy laptopie efekt jest mniejszy, choć nadal potężny. Lecz pierwsze nie. „Heweliusz” cierpi na pourywane wątki, przez co fabuła jest rozwodniona i niedopełniona. Np. na „tani”, ale dość intrygujący, wyjęty jakby z kina kryminalno-szpiegowskiego sensacyjny motyw. Mamy więc majora Artura Ferenca (epizodyczny we wcześniejszej karierze Marcin Januszkiewicz, tutaj ma znaczniejszą funkcję). Faceta ze służb specjalnych, który ze swoją fryzurą na jeża, rzuca kłody pod nogi tym prawym i sprawiedliwym. Szczególnie prowadzącemu prywatne śledztwo, przyjacielowi Ułasewicza – Piotrowi Bitnerowi (Michałowi Żurawskiemu pasuje takie emploi). Nie doskwierało mi za to dość częste mijanie się z faktami i pewne domysły, bo nie czytałem książki autorstwa Adama Zadwornego. Ale część widzów może na to narzekać, podobnie jak na wprowadzenie filmowych, nieprawdziwych, imion i nazwisk – przez co trudniej oddać cześć tym, którzy zginęli. No i ostatni odcinek – nie jest aż takim katharsis, jakiego oczekiwałem. Niby spowodował, że zdrowy rozsądek, samotność, godność, przyzwoitość, żal, obłuda, nieufność i inne intensywne uczucia oraz wartości zacumowały do brzegu, a jednak mimo tego pozostałem trochę „obojętnym” na ową tragedię. Zalaną przez falę. Leżącą na dnie jak wrak przez dziesięciolecia.
„Heweliusz” już kilka dni po premierze na platformie Netflix zaczął bić rekordy popularności poza Polską. To warty odnotowania sukces, który będzie śnił się Holoubkowi i całej ekipie codziennie, do końca życia. A ja zasnąć nie mogłem aż przez trzy noce, ponieważ ciągle słyszałem paniczne „Mayday, mayday” – nie tylko to z ust Borysa Szyca, ale przede wszystkim to rozpoczynające każdy epizod, pochodzące z zachowanego nagrania – z łączności radiotelefonicznej. Owe wypowiadane dziwnie opanowanym głosem słowa wryły się w moją wyobraźnię i już z niej nie uciekną.

Kadr z miniserialu "Heweliusz" (materiały prasowe/Netflix, fot. Robert Pałka)
PS Gdzieś wyczytałem, że przy najtrudniejszych scenach morskich pomagali specjaliści z Hollywood. Ale nie mogę potwierdzić owej informacji, bo nie pamiętam źródła. Czy byli na planie, czy nie, od teraz jest szansa, że będą powstawać następne spektakularne filmowe, polskie opowieści. A może by tak czas na drugi remake wojennego „Orła”, bo ten w reżyserii starszego Jacka Bławuta, okazał się niewypałem. Jeśli czytasz to Janie Holoubku, to zbieraj ludzi i do boju!
Ocena: 8/10
źródło: YouTube.com (Standardowa licencja)
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą Altao.pl. Kup licencję